… Kiedyś album rodzinny był dla mojej rodziny czymś ważniejszym niż kino, telewizja, wizyta u znajomych, Niedzielny obiad czy kolacja z daleką rodziną. Wpisy do księgi pamiątkowej ze wspólnie spędzonych momentów stanowił priorytet dla mojego ojca. Wykorzystywał on każdą wolną chwilę na wprowadzanie kolejnych wpisów do wielkich tomów pełnych zdjęć, wycinków prasowych, dyplomów, biletów z podróży. Począwszy od naszych narodzin, bez względu na okoliczności, czy były to szczęśliwe chwile czy pełne żalu, jego notaki w albumach pojawiały się niemal cyklicznie. Pamiętam jak dziś jego wysoko uniesioną głowę z przewieszonym przez ramię aparatem “Смена”. Robił nam zdjęcia nawet wtedy, gdy nikt z nas tego nie chciał. Uciekaliśmy, kiedy on na przekór dziecięcej naturze potrafił rozświetlić nasze zacienione od wstydu uśmiechnięte buzie jednym: “pstryk”. Potem wołał nas do siebie i pokazywał jak się ustawia światło, gdzie jest pierścień ostrości, gdzie mierzy się dystans i jak się przewija film po zrobieniu zdjęcia. Po kilku dniach przynosił w kopercie wywołane obrazki. Wpatrywaliśmy się w nie godzinami. Do dziś czuję zapach świeżego zdjęcia. Mam przed oczami migające slajdy w ciemnym pokoju na ścianie. Słyszę głos ojca, który bajecznie opowiada o tym co się wydarzyło zaledwie przed tygodniem, a co dla nas było na nowo odkrywaną przez nasze szeroko otwarte ze zdziwienia buzie historią. Kiedyś album rodzinny był dla mojej rodziny czymś najtrwalszym. Był moim filmem i encyklopedią. Był czymś… najważniejszym.
a.jozefowski